Ta złość wzbierała we mnie od dawna, a wykorkowała w ostatnich dniach wraz z awanturą o to, co wiedział, a czego nie wiedział Jan Paweł II i jaką ponosi odpowiedzialność za tuszowanie pedofilii w Kościele. Dziki rejwach, jak się podniósł nie jest niczym nowym, żyjemy wśród takich awantur od paru lat, ale ta – nazwijmy to na wyrost – debata uświadomiła mi z całą mocą, jak bardzo w swojej zbiorowości jesteśmy infantylni i zupełnie nie rozumiemy, czym jest dyskusja.
Rozmowa w naszym pojęciu ma sens tylko wówczas, gdy kończy się pognębieniem przeciwnika. Jedynym akceptowalnym finałem dyskusji jest adwersarz rzucony na kolana, który przyznaje nam rację i odszczekuje to, co głosił wcześniej. Albo przynajmniej spisany na koniec protokół ustaleń: my wam przyznamy, że może i wiedział o pedofilii, ale wy przyznajcie, że miał wybitne zasługi dla obalenia komunizmu.
Oczekujemy, że dyskusja skończy się jakiegoś rodzaju definitywnym rozstrzygnięciem. Coś zostanie ustalone ponad wszelką wątpliwość i wszyscy będziemy musieli się co do tego zgodzić. Jeśli nie, walka będzie trwać. Tak wygląda nasza debata publiczna od lat, zarówno ta w Sejmie, w mediach tradycyjnych i społecznościowych oraz ta prowadzona przy stołach w polskich domach.
Tu przypomina mi się coś, co lata temu powiedział mi znajomy terapeuta: że dojrzałość to zdolność do ambiwalencji, umiejętność wytrzymywania dyskomfortu, jaki za sobą niesie nierozstrzyganie spraw. W mikroskali musimy to przerobić wobec swoich rodziców. Najczęściej trzymamy ich w sercach jako pomniki: mamusia jest najlepsza na świecie, nic złego nie można o niej powiedzieć. Albo też, zauważywszy, że bliscy sporo spraw zawalili, potępiamy ich w czambuł: był nieobecnym, toksycznym, przemocowym ojcem, wszystkie moje problemy są przez niego. Oczywiście niektórzy z nas miewają ojców i matki, o których nie sposób powiedzieć nic dobrego, większość jednak jako rodzice robiła zarówno dobre, jak złe rzeczy. Dojrzałość to umiejętność powiedzenia: matka była zimna i mam do dziś problemy z powodu braku czułości z jej strony, ale nauczyła mnie, jak być niezależnym człowiekiem/ojciec był nieobecny i nie mogłem na niego liczyć, ale trzeba mu oddać, że był odpowiedzialny i zaharowywał się, żeby nam niczego nie brakowało.
Te słowa wracają do mnie z każdą kolejną polityczną awanturą, w której skłócone polskie plemiona próbują zmusić się nawzajem do przyjęcia własnej perspektywy. Nie ma miejsca na to, by powiedzieć: papież jednocześnie był nonkonformistą w grze z komunistami i uwikłanym w obrzydliwe zbrodnie funkcjonariuszem instytucji, której przewodził. Transfery socjalne to może nie najlepszy sposób na zastępowanie usług publicznych, ale 500 plus to pierwsza od lat realna pomoc dla rodzin. Polacy mają najwięcej drzewek w Jad Waszem, ale mają na koncie też Jedwabne i pogrom kielecki. Armia Krajowa bohatersko walczyła o Polskę, ale byli AK-owcy, za których należy się wstydzić.
Jesteśmy jako społeczeństwo niedojrzali do ambiwalencji. Nie rozumiemy też, że dyskusja nie jest walką na ringu, gdzie zwycięzca musi być jeden, a zwycięstwo ewidentne. Że wartość debaty to wymiana myśli, dowiedzenie się, co sądzi druga strona, czasem - może nawet często - poznanie refleksji i argumentów, z jakimi nie mielibyśmy szansy się zetknąć w swoim kółku potakiwaczy. Nie rozumiemy, że to cała seria rozciągniętych w czasie małych i dużych, szalenie poważnych i bardziej błahych rozmów sprawia, że niektórzy z nas czasem zmieniają zdanie albo – pewnie częściej - nieznacznie tylko je korygują, co jednak sprawia, że nam do siebie bliżej. Że zakończenie dysputy bez rzucenia przeciwnika na deski czy bez jednoznacznego rozstrzygnięcia problemu nie oznacza niczyjej porażki.
Jestem przekonana, że wszyscy na tym przegrywamy.